Recenzja: Heretique – Ora veritatis
2012, Psycho Records
Przede wszystkim, składam w tym miejscu wyrazy podziwu dla Roberta, który w tych naprawdę nieciekawych dla wydawców czasach zdecydował się na promowanie kapel debiutujących i raczej pozbawionych nawet minimalnego potencjału marketingowego. Heretique jest (a właściwie do dziś było) dla mnie jednym z takich anonimowych przedstawicieli nowej polskiej metalurgii. Nie ukrywam przy tym, że trochę się “napaliłem” na anonsowany na flyerach czarny, traszujący metal, bo czego jak czego, ale takiego połączenia nigdy dosyć. Rzeczywistość dobiegająca z głośników nieco się różni, w moim mniemaniu, od tej zapowiadanej przyczernionej młócki, ale nie zmąciło to ani trochę mojego dobrego humoru, bo to po prostu fajna, przyzwoita płytka. Po obowiązkowej introdukcji, popłynęły dźwięki “Rain of fire” i zgodnie z tytułem ognisty deszcz spadł na dotknięte suszą dobrego traszowania połacie polskiej filharmonii podziemnej. Motoryczne, pełne autentycznej energii elektrycznej granie, zawsze bezproblemowo trafiało do moich uszu. Tak wielu próbuje, a tak niewielu potrafi w kilku minutach pokazać, że serce metalowe bije dobrze jak zdrowe. Bez napinki i jakichś pseudofilozofii. Heretique gra to, co lubi i pewnie nie tylko mnie czasem brakuje takiej bezpośredniej jazdy do wytrząsania łupieżu. Gdybym tylko (jak zwykle) chciał ponarzekać, to może wyraziłbym tęsknotę za większym brzmieniowym brudem i szaleństwem, ale czasu doprawdy nie miałem, bo gibałem się wesoło w heretyckim deszczu ognia. “Equilibrium” zmienił trochę nastrój, a do tego zrozumiałem, co wokalista miał na myśli. Poliglota ze mnie żaden, więc ani chybi rodzima mowa zagościła w tym utworze. Niespecjalnie, muszę przyznać, przepadam za takimi zabiegami, gdy reszta płyty leci po angielsku, ale to nie był problem, gdy zabrzmiał “Putrescent society”. Zdecydowanie najlepszy numer na tej niespełna półgodzinnej płytce niszczy chwytliwym motywem i genialną dynamiką, a wisienkami na torcie są akustyczne gitarki i dobre solo. Wszystko brzmi w tym kawałku tak dobrze, że postanowiłem już zupełnie wybaczyć brak większej ilości obiecywanych czarnych motywów i cieszyłem się tym, co mam. A to przecież nie był koniec pierworodnego dzieła Heretique. Następny, nieco wolniejszy i dostojniejszy “The tribe”, ukoił mój łeb rozhuśtany i był to dobry zabieg biorąc pod uwagę, że tuż po nim jeszcze dwa szybsze strzały. Odpoczynek czekał na mnie dopiero przy kończącym płytkę, złowieszczym “Postludium” i tak wyglądała w wielkim skrócie moja pierwsza podróż przez oferowane na “Ora veritatis” dźwięki. Nikt tu nie wyważa dawno otwartych drzwi i jeżeli jesteś nienormalny, a od metalu oczekujesz eksperymentów, penetracji nowych przestrzeni czy też załzawionej melancholii, zamiast zdobyć ten album, zainwestuj w kupno swetra i przyrząd do wypasu krów. Cała reszta kudłaczy, posiadająca (zdrowy) odruch tęsknoty za normalnym metalem, niech poszuka tego wydawnictwa. To nieważne, że Heretique brzmi czasem zbyt sterylnie i nowocześnie. Na koncertach wszystko będzie jak trzeba, no ale żeby dobrze się bawić, musicie nauczyć się tych kawałków w domu.
Ocena: 7/10
Autor: Mr. Useless