Blindead – w poszukiwaniu nowej drogi
Łowca ma wyczulone zmysły, cierpliwie tropi i nie pozostaje w miejscu. Łowca to także bohater Ascension nowej płyty Blindead, nawet jeżeli nie zostaje w tekstach przywołany ad personam.
Piąty album trójmiejskiej formacji stanowi świadectwo jej odrodzenia po nader turbulentnym okresie, w trakcie którego nie oszczędzały jej problemy różnej natury. Najlepiej zaś opowie o nich lider zespołu, gitarzysta Mateusz Śmierzchalski.
Kim jest Łowca i na kogo poluje?
Mateusz Śmierzchalski: Łowcą jest tak naprawdę każdy z nas. Wszyscy na coś w życiu polujemy. Dla jednych jest to dobrobyt, miłość, szczęście, władza czy cokolwiek innego. To bardzo szeroki temat i najfajniej będzie, jeśli każdy sam zinterpretuje to, co nagraliśmy i napisaliśmy. My jako artyści chcemy pobudzać ludzi do myślenia, a obecnie bardziej niż kiedykolwiek, robimy to na podstawie własnych doświadczeń.
Przyznajecie, że nowy album stanowi ?intymny zapis wszystkich perturbacji, które przechodzili członkowie zespołu?. Co takiego wydarzyło się w ciągu ostatnich trzech lat?
Bardzo wiele działo się zwłaszcza przez ostatnie dwa lata, kiedy nie było nas na scenie. Mierzyliśmy się chociażby ze stratą bardzo ważnej części zespołu, jaką był Patryk Zwoliński. Pojawiły się oczywiście wątpliwości, czy powinniśmy dalej działać pod tą nazwą itd. Nie był to łatwy orzech do zgryzienia, ale postanowiliśmy się nie poddawać i rozwijać dalej wizję, która urodziła się de facto na długo zanim Patryk do nas dołączył. Udało nam się uporać z tym problemem, ale po drodze pojawiły się kolejne – dużo większe, bo związane ze zdrowiem. Musieliśmy odwołać trasę po Europie, a nowa płyta znów stała pod dużym znakiem zapytania. W międzyczasie zmarł nasz przyjaciel Piotr Grudziński i to też bardzo dotknęło nas wszystkich. Nie chcę wnikać za bardzo w szczegóły i bezpośrednio o tym wszystkim opowiadać, bo to bardzo osobiste sprawy. Wydarzyło się tak naprawdę jeszcze dużo więcej i przyznaję, że o mały włos nie doprowadziło nas do zakończenia działalności zespołu, ale to tylko jeden z elementów tej układanki. Mogło być dużo gorzej. Najważniejsze, że jesteśmy cali i zdrowi, a granie na żywo sprawia nam więcej satysfakcji niż kiedykolwiek.
Poruszanie głęboko osobistych tematów jest was bardzo odmienne od snucia zupełnie fikcyjnych historii? W tych pierwszych siłą rzeczy zostawia się więcej serca…
Dokładnie tak jak mówisz. Na Ascension wypruliśmy flaki i podaliśmy wam nasze serca na talerzu. Muszę przyznać, że to bardzo dobre uczucie.
Czy wspomniane przeżycia miały jakiś wpływ na samo tworzenie nowego materiału oraz charakter muzyki? Zaburzały sam proces twórczy?
Oczywiście, że tak. Był czas, kiedy mieliśmy zryw i tworzyliśmy jak opętani. Udawało nam się wtedy z dużo większą łatwością przekazywać te wszystkie emocje. Mówię tutaj o okresie współpracy z Janem Galbasem. Wtedy powstało najwięcej materiału. Potem były momenty, kiedy pod wpływem wszechogarniającej mizerii, w ogóle nic się nie działo. Nie spotykaliśmy się, nie było prób, snucia planów. Ja na przykład w tym czasie tworzyłem sam, w domu. Bardzo dużo z tego materiału nie trafiło na płytę, bo doszedłem do wniosku, że nie pasuje akurat do tego zespołu.
Osobiście odnoszę wrażenie, że na Ascension pofolgowaliście zarówno transowemu, ?plemiennemu? elementowi waszej muzyki, jak i bardziej klasycznym, progresywno-rockowym rozwiązaniom kompozycyjnym. Czy słusznie?
Zgadza się, tak to tym razem wyszło.
W nowych utworach z pewnością doskonale sprawdza się śpiew Piotra. Zmiana na stanowisku wokalisty, która mogła niepokoić waszych słuchaczy okazała się zatem dość bezbolesna.
Nie wszyscy tak uważają, ale to było do przewidzenia. Dla nas to była kwestia ?być albo nie być?. Ja jestem bardzo szczęśliwy, że się nie poddaliśmy i że znaleźliśmy Piotra. To bardzo fajny i bardzo zdolny gość. Wiesz, wejście do takiego zespołu jak nasz, to niełatwa rzecz. Uważam, że udźwignął temat doskonale i odwalił na Ascension kawał świetnej roboty.
Mówisz ?być albo nie być?. Przemknęła wam choć przez chwilę myśl, aby rozwiązać zespół lub przeobrazić go w zupełnie inny projekt?
Tak, ja osobiście pierwszy raz od siedemnastu lat miałem naprawdę wątpliwości, czy jest sens ciągnąć to dalej. Przed ostatecznym złożeniem broni uratowała nas nasza przyjaźń. Daliśmy sobie czas i wspólnie stawiliśmy temu wszystkiemu czoła.
Podkreślacie, że Ascension otwiera nowy rozdział w historii Blindead. Czy od tego momentu znaczącej zmianie ulega filozofia zespołu?
Filozofia raczej się nie zmieniła, ale teraz mamy poczucie, że możemy zrealizować więcej planów, na które nie mogliśmy sobie pozwolić wcześniej.
Jakie to plany?
Więcej koncertów za granicą, no i kolejne wydawnictwo w tym roku. Pracujemy właśnie nad mini-albumem.
Wydanie poprzedniej płyty, koncertowego Live at Radio Gdańsk sfinansowaliście dzięki akcji crowdfundingowej. Ta metoda finansowania zbiera dziś sporo cięgów, których jednak wam oszczędzono. Czy twoim zdaniem zaważyła marka Blindead czy ludzie po prostu uznali projekt za atrakcyjny?
Nie mam pojęcia, może dlatego, że to był trochę inny projekt od tych szkalowanych? Zrobiliśmy to przede wszystkim dla ludzi i z ich pomocą finansową. Nie była to żebranina na nową płytę, tylko pomysł na wyjątkowe wydawnictwo, z przearanżowanymi utworami, zagranymi na żywo, z wyjątkowymi gośćmi i realizowane niezależnie, poza naszym kontraktem z Mystic Production.
Gdy mowa o marce, to Blindead jest już poniekąd instytucją na polskiej scenie. Gdy w październiku ub.r. graliście w Poznaniu, wasz koncert otwierało Castle, grupa, która w innej konfiguracji wystąpiłaby raczej jako headliner. Macie poczucie swojej silnej pozycji i rozpoznawalności?
Szczerze mówiąc, to po prostu cieszę się, że nadal gramy i że wciąż mamy dla kogo grać. Po ostatnich koncertach ludzie dali nam tak dużo wsparcia i energii, że chce nam się działać i realizować jeszcze bardziej. Jeżeli to świadczy o naszej silnej pozycji, to tak czujemy to i bardzo doceniamy to co mamy.
Czyli wasz łowca poluje nadal na kolejne muzyczne doznania?
Poluje i znów szuka nowej drogi.
Autor: Sebastian Rerak
Zdjęcia: Martyna Więcławska